„BASKIJSKI DIABEŁ” ZYGMUNTA HAUPTA | PAWEŁ NOWICKI

© Z archiwum Arthura Haupta

„Baskijski diabeł” Zygmunta Haupta jest dziełem, które sytuuje autora w rzędzie wielkich pisarzy współczesnych, czyniąc go także twórcą na miarę Prousta, Joyce’a czy Musila. Oto przed nami zbiór szkiców, krótkich esejów, zapisków z dziennika pisanych w pierwszej osobie, dlatego możemy się domyślać, że narrator jest tożsamy z autorem książki.

Tym, kto do nas mówi jest polski inteligent wychowany na ziemiach dawnego zaboru austro-węgierskiego, człowiek wykształcony, któremu obca jest wszelka pospolitość, jednak pozostający z dala od sfer arystokracji. W tym swoim socjalnym usytuowaniu trochę przypomną bohatera–narratora Prousta. Drogie jest mu dziedzictwo kultury, którego depozytariuszem był niegdysiejszy dwór, jednak nie należy do wąskiego, elitarnego kręgu. Niestety, spotyka go życiowy zawód, ponieważ młoda kobieta, którą bardzo kochał, jest dla niego niedostępna z racji zbyt „wysokiego” urodzenia. Autor wspomina ten epizod dyskretnie, bez cienia sentymentalizmu; o faktach pisze taktownie, jak gdyby mówił o doświadczeniach innej osoby. Otwiera się przed nami perspektywa Polski przedwojennej, koloryt miast kresowych, gdzie, prócz Polaków, żyli obok siebie Ukraińcy i Żydzi. Pod pewnym względem w prozie Haupta czuć powinowactwo z literacką wizją Brunona Schulza czy filozoficzną poezją Leśmiana. Skądinąd klimat twórczości Haupta przypomina nieco „Szkice piórkiem” Andrzeja Bobkowskiego. Skromność, prawość, pisanie jakby od niechcenia na marginesie powagi życiowych obowiązków, bez artystowskiego zadęcia. Humanizm i wierność tradycji, choć niedeklarowane, zdają się być nieodłącznym elementem tła, oczywistą prepozycją. Leśne pejzaże, polowania, obraz przyrody bardzo sugestywny i oryginalny, jednak bez romantycznej, panteistycznej nuty, widziany z twardej pozycji myśliwego. Narrator prowadzi nas przez historię — od scen z życia na przedwojennych Kresach przez doświadczenia żołnierza II wojny światowej, służącego później w polskich oddziałach walczących w obronie Francji. Ostatnie zapiski pochodzą z czasów pobytu bohatera w Stanach Zjednoczonych.

Bardzo często wykorzystywanym przez pisarza środkiem stylistycznym jest oksymoron budowany z przeciwstawnych jakości przedmiotów, gdzie rekwizyty obrazu literackiego wzmagają swą siłę ekspresji poprzez zderzenie elementów niewspółmiernych z uwagi na własności zmysłowe oraz ich symbolikę.

Więc to jest spełnienie dawnych marzeń i zachceń, majaków przewidywanych i odgadywanych. Bo zastanowić się: przedtem to była pustka tak jak przed dniem stworzenia, przestrzeń nie skontrastowana, czarno-biała, z rozsypanymi opiłkami gawronów i kruków na chropowatym od białości polu. Lśnią tylko oślizłe łozy, łozina, i jak wieczór, to gwiazdy trzeszczą ponad wierzchołkami gałęzistymi drzew.*

Zimowy pejzaż i jego „oślizłe łozy” — jakości zmysłowe o zdecydowanie negatywnym nacechowaniu — kontrastują z metafizyczną, wręcz „witrażową”, przywołującą echo pytania o istnienie Boga, kosmiczną wzniosłością „trzeszczących gwiazd”.

Innym wątkiem refleksji autora jest doświadczenie czasu. I znowu pojawia się zderzenie skończoności ludzkiej egzystencji z ogromem historii w skali wręcz geologicznej. W pejzażu Francji widzimy drogę wytartą kołami wozów z okresu cesarstwa rzymskiego, starego człowieka na tle resztek kamyków pochodzących ze starożytnego fresku.

Dziwne to pomyśleć! Więc jak to? Naprzód było coś skałą, gnejsem, piaskowcem, alabastrem, masą nieprzeliczoną i tępą natury, calizną, blokiem i odłupane cierpliwie, i obrobione skrzętnie, i zlepione, i ułożone, przesiane przez mózg ludzki jak przez sito, dobrane, wyspekulowane, wygładzone i wyszlifowane, kiedy zbiegło się w obraz, kiedy pobłogosławione i wyświęcone do zaszczytu, do wzruszenia sztuki, dzieła sztuki, po to tylko, ażeby przyszedł czas i rozdmuchał to znowu w chaos, w mnogość, czyli nicość?

Widzisz, stary, myślę, wyszedłeś mi tu naprzeciw jak groźne memento, jak przypomnienie o nietrwałości (…). Co się stało z dawną chwilą? Dlaczego odleciała od ciebie, dlaczego była? Kto zaklął ją wtedy? (…). Karykatura człowieka? Czemu wybucha to nagle wpośród nas, a potem odchodzi i pozostawia nas jak wydmuchane szczątki preparatów entomologicznych?”.**

I w inny miejscu:

Jedyny, jedyność człowieka! Jakże mi sobie z tym tu dać radę? Co zrobię, kiedy rozlezie mi się w palcach w ogromny kraj, nieogarnięty przestwór? Gubi mi się w przestrzeni, w czasie. Człowiek sprzed kilku lat przepadł mi tak jak woda, która ciekła rzeką pięćdziesiąt lat temu. Pewnie, że naniosło w tym miejscu mułem, pewnie, że, o, tu! leży spróchniały pień, jaki przyniosła na swym grzbiecie umarła lat temu pięćdziesiąt fala.***

W swej refleksji nad potocznym doświadczeniem czasu autor odwołuje się wprost do Bergsona i Prousta jako do autorów, którzy podważyli nowożytne, zdroworozsądkowe wyobrażenie przemijania. Utrwalone przez mechanistyczną fizykę oraz tzw. odczarowanie świata dało w efekcie pojęcie czasu linearnego, skądinąd tzw. pustego czasu, w którym zdarzenia o różnym znaczeniu dzieją się równolegle — znajdują się „obok siebie”, w jednej homogenicznej czasoprzestrzeni, jak przedmioty w pudełku. To wyobrażenie zrodziło się wraz mechaniką Newtona i układem współrzędnych Kartezjusza. Czas i ustalone przyczynowo zależności między zdarzeniami, także ich wzajemne przestrzenne relacje, są nałożone na rzeczywistość jak siatka kartograficzna na rzeczywistą Ziemię. Pozwalają liczyć, ułatwiają orientację w terenie, ale pod pewnym względem fałszują jej obraz wskutek utrwalonego rutynowego nawyku — gdy zaczynają być brane dosłownie, tworzą zgoła nieprawdziwe wyobrażenie o naturze rzeczy. Inkowie nie znali mapy, to znaczy odzwierciedlenia powierzchni ziemi na płaszczyźnie, analogicznie jak dla ludzi kultur przedpiśmiennych niepojęte było słowo oderwane od sytuacji rozmowy, żywej opowieści, osobistej ekspresji.

Spójrzmy na dość obszerny fragment, wybrany z przeszło siedemsetstronicowego dzieła, który może posłużyć jako ilustracja niniejszych rozważań:

Ta nowoczesność zachłyśnięta jest nagle nadeszłą zdolnością ludzkiego mózgu do szeregowania, systematyzowania obserwowalnych zjawisk i do wybijania monety słów, które kosztem rzeczywistości nabierają niezachwianych i opętujących nas zaznaczeń. Razem z dawną sztuką uogólniania i abstrahowania i logiką dedukcji stworzyliśmy sobie osobny obraz o świecie fool’s paradise, jak mówią Anglicy.

Dedukcja nas zubaża. Dedukcja, logiczny wątek, który determinuje nam przyszłość i sprowadza ją do nudy. Jesteśmy funkcjami rozmaitych danych, które grodzą nasze życie od pierwszej świadomości do agonii. Z życia zrobiliśmy mechaniczną maszynę do wnioskowania, nomogramiczny cyrk, jesteśmy jak cyfra w suwaku logarytmicznym. Powie ktoś, że ten absurd cyfrowy — planowanie pozwoli nam na przetrwanie, że co innego, kiedy na przykład zasiewa się pole dla przyszłorocznych zbiorów, to ma się na to kalendarz rolniczy i znajomość klimatu, i kołowrót pór, i sezonów, a Murzyn z Wybrzeża Kości Słoniowej to pomagał sobie i pewny był sukcesu, bo według niego pora zbiorów nadchodziła dlatego, że składał ofiary i wypraszał u bóstw właśnie tę jesień zbiorów. No to ten przysłowiowy Murzyn miał więcej zabawy, panie dziejski, więcej smaku w życiu, obcował z bogami i sam był prawie półbogiem, jeżeli z jego obcowania i komitywy dopraszania się miał taki sam sukces, jak nasz współczesny facet i jego statystyki, i kalendarzyk. (Zdarza się nam być świadkiem bankructwa najbardziej w nas wyrosłych pojęć. Weźmy pojęcie czasu. Są jacyś prymitywni Algonkińczycy czy inni jacyś, nie pamiętam, jak im tam, mający bardzo obszerny słownik, bardzo różnoraki, gdzie potrafili logicznie dać różne nazwy dla tego samego karibu zależnie od tego, czy on się pasie, czy biegnie, czy stoi, inne dla ptaka w powietrzu, a inne — w gnieździe; wydaje mi się to bardzo trafne i bogate. Nie mają za to określenia na coś, co było lub że będzie — symultaniczność urągająca wbudowanej w nas świadomości przemijania czasu, wbudowanej w nas, innych, od tysięcy lat. I dopiero przychodzą Bergson i Proust, i nawracają do punktu, gdzie zaczęliśmy i rozeszliśmy się z tymi anegdotycznymi Algonkińczykami, i zrobiliśmy wielkie koło).****

Haupt zdaje się podzielać głębokie przeświadczenie, obecne w twórczości Leśmiana i Schulza, zgodnie z którym rzeczywistość posiada wymiar nieskończony, ma nieprzebraną ilość aspektów. Rzec by można za Heglem, że nawet papier, na którym piszę, zbutwiałby, zanim zdołałbym wyliczyć wszystkie jego właściwości. Stąd ta drobiazgowość w opisach najprostszych czynności, uważne wskazywanie wyglądów przedmiotów, jakości zmysłowych. Jednak Haupt pozostaje realistą, nie wchodzi na ścieżkę subiektywizmu, która nieuchronnie uwodzi niemal każdego, kogo oczarował ten amalgamat historycznie odległego spinozyzmu i współczesnej fenomenologii. Haupt widzi nieprzebrane bogactwo świata, które się ukazuje, ponieważ jest dość wrażliwy, by je ujrzeć, jednak nie delektuje się subiektywną fikcjonalnością świata przeżywanego. U Prousta, na którego Haupt się powołuje, jest obecne przeświadczenie, że przedmioty, jako fizyczne kształty i masy, nic nie znaczą, właściwie są niczym bez otoczki wspomnień i marzeń, bez aury sensu, który zyskują, znajdując się w polu ludzkiej wyobraźni i ekspresji. W twórczości Zygmunta Haupta daje się doczuć zachwyt nad różnorodnością świata, głód wrażeń, zarazem szacunek dla rzeczy w ich pierwotnej realności. Rzeczy są niezależnie od tego, jak je postrzegamy. Właśnie dlatego są ciekawe i pełne dostojeństwa. Pod pewnym względem w prozie Haupta mamy do czynienia z precyzją realistycznego opisu, zdolnością dostrzegania detali, które umykają zrutynizowanej obserwacji osób uwięzionych w schematach narzuconych przez wytarty frazes nazywania, zrazem narzędziowego „rozumienia” przedmiotów, wyłącznie poprzez ich funkcję, bycie do czegoś.

Oddajmy głos autorowi:

To nieprawda. Życie nie jest ciągłym łańcuchem jakby skomponowanych frazesów, to by było za łatwe i nudne pewnie także, życie nie jest jednym ciągiem przyczyn i skutków, szeregiem przesłanek, z których wynikają łagodnie zaokrąglone wnioski, ani też nie jest materiałem do funkcji, ani też — rodzajem nomogramu. No to w takim razie to jest sztuka.*****

Prawdy ludzkiego życia nie da się zamknąć w schematach myślowych, które bez wątpienia są owocne w dziedzinie nauk ścisłych. Nie da się znaturalizować, to znaczy sprowadzić do tego rodzaju wiedzy, który jest skuteczny dziedzinie opisu przyrody, np. w fizyce, wraz z jej logiczno-matematycznym zapleczem. Nasza samowiedza i autonarracja nie są linearnym ciągiem od przesłanek do wniosków. Może bliższe i bardziej trafne byłoby tu zastąpienie kategorii przyczyny i skutku, przesłanki i wniosku pojęciem prefiguracji znanym z egzegezy „Biblii”, gdzie pewne zdarzenia dają się odczytać jako zapowiedzi odległych wypadków, a zależność, jaka zachodzi pomiędzy jednymi i drugimi ma charakter symboliczny, nie sprawczy. Podobnie jak doniosłość wydarzeń roku kościelnego kształtuje się przez współuczestnictwo z odległymi z punktu widzenia w czasu kosmicznym aktami będącymi przedmiotami wiary, nie zaś poprzez temporalną bliskość czy kauzalną zależność z tym, co miało miejsce w kalendarzowym sąsiedztwie. Charles Taylor****** wyraża myśl, że Wielki Piątek 2016 roku pozostaje w bliższej relacji z opisanymi w „Ewangeliach” faktami z życia Chrystusa sprzed ponad 2000 lat, niż z wydarzeniami mającymi miejsce parę tygodni wcześniej tegoż 2016 roku. Ludzkie życie w jego najpełniejszym i najbardziej adekwatnym opisie jest zawsze autonarracją, zarazem jako opowieść, która jest pojmowana i akceptowana przez pewną wspólnotę (nigdy nie jest solipsystycznym monologiem; choćby w samotności zawsze jest adresowana do innych, choćby chwilowo nieobecnych — tych, z których opinią się liczymy). Czas w ludzkim życiu nie płynie liniowo, jak może to być przyjęte wówczas, gdy jest traktowany jako parametr procesów mechanicznych. Nieraz stoi w miejscu całymi latami — są rozmowy, relacje międzyludzkie, które trwają w zwieszeniu, do których wracamy jak do pokoju opuszczonego przed laty. Warto w tym miejscu przypomnieć filmy Davida Lyncha, z ich błądzącą fabułą, nielinearnymi modelami trwania. Skądinąd Martin Heidegger sugeruje nam, że ciekawy trop w refleksji da się wyprowadzić z arystotelesowskiego pojęcia zmiany jakościowej.

Czymś ważniejszym niż „relatywizm” ocen przeszłości zdaje się konstatacja, że wszelkie dziejące się „teraz” zamykające ustalenia na wzór domykania kompozycji tradycyjnej powieści zdają się mylące i nieadekwatne. Ile razy ulegaliśmy złudzeniu, że oto „coś się kończy i teraz będzie już tylko…”. Ile elementarnych błędów (zaniechań) popełniliśmy, przyjmując taką optykę.

Znany z potocznego myślenia, uznany wręcz za paradygmatyczny model czasu, który się opiera na intuicji przemijania dzień po dniu wydaje się więc nieoczywisty. Być może czas da się wyobrazić jako „mroczna maszyneria” generująca wielowątkowe i wielokształtne struktury? Dlaczego „skądś” przychodzą pomysły? Gdzie one były? W innej przestrzeni — „w zaświatach” — gdzieś „jak za ścianą”.

Jak pamiętamy w „Księdze Δ Fizyki” Arystoteles mówi o ruchu nie tylko w sensie zmiany miejsca, zgodnie z intuicją przemieszczenia w przestrzeni, lecz także opowieści, która ma początek, środek i koniec. Mówi także o zmianie jakościowej, którą możemy rozumieć jako dojrzewanie, tężenie, zagęszczanie; ale też o ruchu rotacyjnym po kole lub martwej fali, wodzie będącej w ruchu, która jednak nigdzie nie płynie. W końcu możemy wskazać na krystalizację, wyłanianie struktur w obrębie całości, której „objętość” się nie zmienia. Samopodobna struktura dzieła Prousta (porównywana do średniowiecznej katedry) pt. „Czas odnaleziony” jest „poza czasem” w tradycyjnym sensie, to znaczy ponad linearnie pojętym przemijaniem. Więc to, co doniosłe, wydarza się, wraca jak element konstrukcji, który ukazuje się w różnych aspektach budowli. Niekoniecznie musi być jawny „nieustannie”, odkryty. Ukazuje się niekiedy jak czyjeś typowe rysy charakteru ujawniają się tylko przy szczególnych okazjach.

Zygmunt Haupt dotyka w swych zapiskach najważniejszych zagadnień współczesności. Jego dzieło może być przedmiotem namysłu filozoficznego. Zarazem niesie bardzo ważny wkład w dziedzictwo literatury polskiej. Wiele wątków w tym pobieżnym szkicu celowo pominąłem, choćby stosunek człowieka do rzeczy, ich dostojeństwo, zarazem zalew nowoczesnej tandety, której pojawienie się jest chyba odzwierciedleniem oblicza dzisiejszego człowieka. Myślę, że twórczość Zygmunta Haupta będzie przedmiotem licznych analiz i studiów oraz że przyczyni się do wzbogacenia naszej samowiedzy.

Jak wspomniałem na wstępie często wykorzystywanym przez pisarza środkiem stylistycznym jest oksymoron, gdzie rekwizyty obrazu literackiego wzmagają swą siłę ekspresji poprzez zderzenie elementów niewspółmiernych jakościowo. Dzieje się to zarówno na poziomie doznań zmysłowych, jak i poprzez przeciwstawienie sobie wyobrażeń dotyczących wartości, np. pospolitości i brzydoty — delikatności i piękna.

W połowie kwietnia w całej Bretanii zakwitły jabłonie. Pomiędzy domami, na polach, na wzgórzach, łąkach wpośród skał, w rozpadlinach i na otwartym wybuchły nagle białoróżowe kule i dnie zrobiły się białe. Stare, zgrzybiale drzewa jabłoni i młode sadzonki pokrywające niebo czarnymi błyskawicami gałęzi, zanim jeszcze wypuściły pierwsze liście, rozpękły się w tych białoróżowych kwiatach. A potem, kiedy pierwsze ich płatki zaczęły opadać, u każdego drzewa, jak cień, rozsiewała się biała plama, kładła się na czarnej ziemi i gnoju białą zadymką i różową zaspą. Z daleka, z daleka widać było, jak skośnie, mądrze, uparcie, biało, księżycowo sypią się te płatki — medaliki, skroplone powietrze.*******

Ten motyw da się porównać z obrazem obecnym w jednym z tomów Prousta, gdzie jest ukazany obraz wiosny w Paryżu. Tutaj znowu, jak w wielu innych partiach prozy Zygmunta Haupta, pojawia się oksymoron. Delikatność kwiatów, słodycz jabłek i zapach kwitnących jabłoni kontrastuje z wzmianką o gnoju. Pojawia się także odwrócony motyw cienia. Cień, który jest czarny, w każdym razie ciemniejszy od przedmiotu, który go rzuca, tu jest ukazany jako wstęga białych płatków rozsypanych po ziemi. Biały cień drzewa — smuga na ziemi utworzona z opadających płatków — ukazuje obraz literacki przypominający fotograficzny negatyw.

*Z. Haupt, „Baskijski diabeł”, Wołowiec 2016, s. 318.
**Ibidem, s. 385–386.
***Ibidem, s. 566.
****Ibidem, s. 714.
*****Ibidem, s. 727.
******Ch. Taylor, „Tożsamość a czas świecki”, (in:) „Rozmowy w Castel Gandolfo”, t. 2, Kraków 2010.
*******Z. Haupt, op. cit., s. 372.

Zygmunt Haupt, „Baskijski diabeł”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2016

PAWEŁ NOWICKI | Nauczyciel, poeta, filozof. Absolwent studiów filozoficznych na Uniwersytecie Jagiellońskim; asystent w Akademii Pedagogicznej w Krakowie w latach 1989–1999; nauczyciel–instruktor w Młodzieżowym Domu Kultury w Gorlicach w latach 2000–2008. Od 2006 roku prowadzi zajęcia w ramach Gorlickiego Klubu Miłośników Filozofii Cogito w Muzeum Dwory Karwacjanów i Gładyszów w Gorlicach. W 2007 roku wykładał filozofię dla gorlickich studentów Niepublicznego Ośrodka Doskonalenia Nauczycieli WENA oraz dla członków Uniwersytetu Złotego Wieku. Autor publikacji prasowych w czasopismach: „Kwartalnik Filozoficzny”, „Principia”, „Koniec Wieku”, „Magdalenka Literacka”, „Gazeta Gorlicka”, „Tygodnik Gorlicki”. Autor książek „Magia codzienna” (1998) i „Za oknem” (2004) oraz recenzji i szkiców publikowanych na stronie internetowej Miejskiej Biblioteki Publicznej w Gorlicach. Zainteresowania: literatura, filozofia, psychologia, teoria komunikacji, filozoficzne problemy fikcji literackiej.